Razem jesteśmy mocniejsi
poprzednia strona

Przemysław Wieczorek




Gdy przygotowywałem się do rocznej misji wolontariusza w Kazachstanie, zastanawiałem się czy moja abstynencja będzie mieć w tym kraju jakieś konsekwencje. Obawiałem się, że będąc u kogoś w gościnie, moja odmowa wypicia nawet symbolicznego kieliszka poczytana zostanie jako afront. Każdy bowiem, kto choć trochę zna realia Wschodu wie, że tam jeszcze bardziej niż w Polsce nie wylewa się za kołnierz. Przekonywałem się o tym za każdym razem, gdy podróżując pociągiem, jeszcze przed odjazdem z peronu, widziałem w przedziałach stoliki zastawione przeróżnej maści sałatkami, chlebem i... wódką, będącą ponoć elementem niezbędnym do przełamania barier w kontakcie z innymi podróżującymi i wytrzymania kilkunastogodzinnej drogi.
Już na miejscu okazało się jednak, że najtrudniej było zrozumieć mój abstynencki styl życia... księżom z Polski, z którymi przyszło mi pracować. Większość z nich szanowała mój wybór, choć nie wszyscy potrafili pogodzić się z tym, że nie napiję się z nimi (kulturalnie przecież) choćby piwa. Pamiętam też wizytę na urodzinach u jednego Polaka, która skończyłaby się może i awanturą, gdyby obecny tam kapłan nie uspokoił lekko wstawionego staruszka. Jubilat bowiem (skądinąd bardzo zacny człowiek) nie mógł chyba znieść widoku mojego kieliszka napełnionego colą, a tym samym faktu, że nie wzniosę toastu za jego zdrowie. Kapłan, z którym pracowałem w Chromtau, na pierwszej parafii, miał zasadę, że nie pił alkoholu w czasie odwiedzin u swoich parafian (a proponowali często). Nie był abstynentem, ale widział jak wielkim problemem w tym kraju i w całym regionie jest alkoholizm, jak wielu mężów i ojców opuszcza swoje żony i dzieci, zapijając się nieraz na śmierć. Wydaje mi się, że zdawał sobie sprawę, jakie spustoszenie czyni alkoholizm w tym społeczeństwie, więc nie chciał swoją postawą i autorytetem kapłana sankcjonować tego stanu rzeczy. Nie mogę więc powiedzieć, że moja abstynencja ratowała go przed pokusą przechylenia kieliszka czy brakiem konsekwencji, ale miałem wrażenie, że zdecydowanie łatwiej jest mu odmawiać, gdy i ja musiałem się tłumaczyć, czemu nie piję. Wydawało mi się, że dzięki temu nasi parafianie mniej nalegali i uświadamiali sobie, że nie chodzi o to, że jeden człowiek odmawia, bo nie lubi alkoholu - ważne jest, że robi to, bo widzi w tym jakiś głębszy sens. W Uralsku (drugiej parafii, w której przyszło mi posługiwać) poznałem Tomasa - Słowaka, który wprawdzie z ruchem oazowym nie miał styczności, ale z Krucjatą Wyzwolenia Człowieka owszem. Jakież było moje zdziwienie, gdy opowiedział mi, że przez rok czasu był kandydatem Krucjaty! W tamtym okresie nie trwał wprawdzie już w tym dziele, ale przed powrotem na Słowację wspominał, że chciałby znów je podjąć. Mówił, że podziwia mnie za moją konsekwencję w abstynenckim stylu życia, a ponieważ szukał radykalnych rozwiązań na drodze wiary, stwierdził, że abstynencja z miłości do bliźniego jest czymś, co powinno być naturalną konsekwencją pójścia za Chrystusem.
Nie wiem czy moje trwanie w Krucjacie Wyzwolenia Człowieka wpłynęło w jakiś sposób na moją misję w Kazachstanie. Na pewno pomogło mnie samemu. Musiałem jeszcze raz przemyśleć swoją motywację trwania w tym dziele i zweryfikować, na ile jestem autentycznym i wyrazistym świadkiem. Przez ten rok zobaczyłem, jak wiele rzeczy wymaga we mnie samym jeszcze wyzwolenia i jak wiele osób (nie tylko w Polsce) potrzebuje naszej pomocy. Zrozumiałem, że jedyne granice jakie ma Krucjata, to te, które sami jej stawiamy.




Eleuteria nr 87, 3/2011


początek strony