26-10-2007, g. 19:20
"Pociąg pospieszny z Warszawy Wschodniej do Łodzi Fabrycznej wjedzie na tor... przy peronie..."
Tak zaczyna się moja kolejna wyprawa na Ukrainę.
Wsiadam do pociągu, kamufluję się w kącie przedziału i wyciągam z
plecaka "Przygody dobrego wojaka Szwejka". Udaję, że czytam, ale w
rzeczywistości zastanawiam się nad poczuciem humoru Pana Boga i
niezbadanymi ścieżkami, jakimi mnie ostatnio prowadzi. Najlepszy
dowód - moja obecność w tym miejscu...
O 22.30 docieram do Łodzi. Kupuję bilet, chwilę
czekam na tramwaj, po czym w znacznej mierze na pamięć (wg
wskazówek, które wyczytałam w mailu poprzedniego dnia)
zmierzam ku gościnnemu domowi rodziców Kasi.
Trafiam bez pudła! Mimo późnej pory mama Kasi
czeka i nawet nie robi wymówek, chociaż miałam tu być godzinę
wcześniej... Piekielny remont torowiska...! Poznaję Agnieszkę - od razu
zaczynamy się świetnie dogadywać, przede wszystkim co do godziny
pobudki następnego poranka: 5 rano... To jakieś fatum czy co...?
O północy zasypiamy snem sprawiedliwych. Czas jest krótki...
27-10-2006, g. 5:00
Przyrządy elektroniczne są nieubłagane. Co gorsza -
oba budziki dzwonią przeraźliwie o tej upiornej godzinie na moje własne
życzenie...
Podnosimy się niechętnie, szybka poranna toaleta,
jeszcze szybsze śniadanie i o 6.15 schodzimy na dół, przed blok,
gdzie po chwili podjeżdża biały Ford Transit. Wrzucamy plecaki do
bagażnika, wsiadamy na tylne siedzenia i ruszamy do Piotrkowa, gdzie
mamy odebrać kolejnych uczestników naszej wyprawy. Co ja tu
robię?! - zastanawiam się jeszcze przez chwilę, zanim nie uśpi mnie
monotonny szum silnika...
W Piotrkowie dokonujemy pierwszego przegrupowania
bagażu tudzież pasażerów; zostajemy z Agnieszką z tyłu, gdzie po
jakimś czasie dosiada się ksiądz Piotr, żeby przytulić się do własnej
kurtki i odpłynąć jeszcze na chwilę w objęcia Morfeusza... Marek
drzemie sobie na środkowym siedzeniu, a z przodu Radek i Jurek pilotują
się nawzajem na trasie do Przemyśla. Wkrótce następuje zmiana za
kółkiem - kierownicę przejmuje Jurek, a wraz z nim wkracza do
akcji "głos pani z zestawu GPS". Efekt tego jest taki, że jedziemy
krótszą, ale zakorkowaną drogą, przez Sandomierz i korek w
Jarosławiu. Ok. 14-ej docieramy do Przemyśla.
Krótka Msza w kaplicy ośrodka diecezjalnego
Ruchu Światło-Życie, troszkę dłuższy obiad - i już w komplecie, z
Kasią, Stasią i Asią na pokładzie ruszamy w stronę granicy.
Przejeżdżamy granicę zaskakująco szybko - na
polskich strażnikach robi pewnie wrażenie służbowy strój księdza
Piotra, a Ukraińcy w tę stronę nie mają się do czego przyczepić.
Wypełniamy karty imigracyjne jako "adres docelowy" wpisując adres kurii
biskupiej w Kamieńcu... Zatrzymujemy się już po ukraińskiej stronie,
przestawiamy zegarki, tankujemy Transita - i ruszamy do Kamieńca.
Mijamy Tarnopol (łacińska transliteracja na
drogowskazach nieodparcie przywodzi na myśl Termopile), mijamy
Czortków i w końcu, ok. północy, docieramy do Kamieńca,
gdzie na dziedzińcu (=podwórku) kurii witają nas Basia i ks.
Jarek. Prowadzą nas "na pokoje", na kolację. Biskup Leon wyskakuje z
kuchni z dzbankiem wrzątku, nalewa herbatę, podaje chleb, częstuje,
zachęca... Mimo zmęczenia oczy wychodzą mi z orbit i szczęka opada na
stół. No tego to jeszcze nie było, żeby mnie biskup przy stole
obsługiwał...!
Po kolacji ładujemy się z powrotem do Transita i
podjeżdżamy kilkanaście kroków pod bramę klasztoru
Paulinów, gdzie mamy nocować. Pokoje gościnne nie przypominają
standardów ukraińskich; jest nawet łazienka i prysznic z ciepłą
wodą! Może dlatego, że ojcowie Paulini z Kamieńca pochodzą z Polski...
a może dlatego, że ten kraj z trudem bo z trudem, powoli bo powoli, ale
jednak się europeizuje (i nie piszę tego z niechęcią wobec Ukrainy czy
jej mieszkańców!)...
Siedem dziewczyn i jedna łazienka... Na szczęście
oazowe doświadczenia robią swoje i całość idzie w miarę sprawnie. I -
na jeszcze większe szczęście - jutro śniadanie u biskupa o 9 rano.
Wreszcie jakaś chrześcijańska godzina!
Idę spać i zasypiając, zadaję sobie jeszcze pytanie: Co ja tu robię?!
28-10-2006, g. 8:00
"Nie wstanę! Tak będę leżeć!" - mam ochotę zawołać
rano, kiedy wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że zaczyna
się pierwszy dzień ukraińskiej pielgrzymki KWC. Dzień, dodajmy,
deszczowy i ponury...
Zbieramy się i idziemy te kilkadziesiąt
kroków do kurii. Kiedy po śniadaniu stoję przy drzwiach z
aparatem w ręku, patrząc na te zbierające się pod katedrą tłumy,
postanawiam więcej nie pytać, co ja tu robię. Skoro sama do tej pory
tego nie wymyśliłam, to Pan Bóg na pewno ma jakieś własne plany
i znajdzie sposób, żeby mi o tym powiedzieć. A na razie - do
roboty... Czas działać.
W całych "obrzędach wstępnych" pielgrzymki nie
byłoby w zasadzie nic niezwykłego - ot, normalne powitanie
uczestników i gości z Ukrainy i z Polski (to niby ja!), jakieś
słowo wstępne, jakieś informacje - gdyby nie fakt, że od samego
początku uczestniczy w nich bp Leon. Patrząc na niego, nie mogę
odpędzić od siebie myśli - parafrazy tytułu pewnego dzieła filmowego -
która jako jedyna pasuje do sytuacji: to jest "biskup,
który pozostał człowiekiem"...
Zaczyna się Droga Krzyżowa. Na samym początku -
poświęcenie Krzyża Krucjaty na Ukrainie. Osobista radość ks. Piotra...
Biskup w szatach liturgicznych, w kapie i mitrze, a na mitrze -
jesteśmy, przypominam, na Ukrainie! - napis "Jezu ufam Tobie"..
Za chwilę Eucharystia. Księża i służba liturgiczna
znikają w zakrystii, atmosfera jak na Dniu Wspólnoty... Schola
zaczyna przygotowanie śpiewów; strasznie dziwnie brzmi hymn KWC
po ukraińsku, ale po trzecim prześpiewaniu można się przyzwyczaić...
Msza ze święta św. Apostołów (Szymona i
Tadeusza), pierwsze czytanie z Listu do Efezjan. Nie jesteście już
obcymi i przychodniami... Dziwne. Nie czuję się jak obcy i
przychodzień. Jest mi tu dobrze, w tej kamienieckiej katedrze...
Ewangelię czyta po ukraińsku ojciec franciszkanin, a po polsku - ks.
Jarek. Wracają po proklamacji na swoje miejsca obok biskupa, gdzie
znów robi się jakieś zamieszanie. W pewnym momencie biskup,
któremu najwyraźniej przeszkadza pastorał, niecierpliwym gestem
wręcza go ks. Piotrowi. "Rób zdjęcie!" - słyszę nad uchem syk
Kasi. Wyskakuję na środek nawy i strzelam - oczywiście poruszone,
niedoświetlone i zamazane, ale coś tam może da się zobaczyć. Będzie
dowód rzeczowy. I dobrze - jeśli ktoś dąży do biskupstwa, pożąda
dobrego zadania, mówi św. Paweł (1Tm 3,1)...
Biskup opanowuje chaos i dziarskim sprintem rusza w
kierunku ambony - tej wiszącej na filarze, nie pulpitu... Niesamowite
wrażenie robi jego postać, gdy wdrapuje się po schodkach na ambonę i
wyłania zza balustrady... Kazanie mówi krótkie i na
temat, teraz jeszcze tylko modlitwa wiernych i zaczyna się procesja z
darami...
Ale zanim zacznie się procesja...
Moderator KWC wraz z biskupem kamieniecko-podolskim
schodzą przed ołtarz... i po chwili ks. Piotr w triumfalnym geście
wznosi ku górze podpisaną przez bpa Leona deklarację
przystąpienia do Krucjaty. Coś mnie ściska w przełyku, chociaż w
zasadzie nie lubię takich emocjonalnych scen... Ale już nic nie
mówię, wszystko ma swój czas. Zaczyna się procesja z
darami.
Z darami i z deklaracjami. Sławetny szpaler. O jak
ja tego nie lubię...! O jak mnie to denerwuje...! Zaraz, czy jako
kandydat mam się ustawiać w tym szpalerze...? Rozwiązuję ten dylemat w
najprostszy sposób, nurkując pod wzniesionymi w geście modlitwy
wstawienniczej ramionami i szukając najlepszej pozycji do cykania
fotek. Chociaż i tak wiem, że nie wyjdą...
Ale w pewnym momencie uderza mnie nagła refleksja.
Opuszczam aparat i zastygam w bezruchu, przyglądając się idącym pod
szpalerem wyciągniętych dłoni ludziom.
Przecież ja trochę znam Ukraińców. Na miłość
Boską, mam tu brata, mam stryja, mam dziadka... Co z tego, że
Węgrów?! Tacy sami ludzie, z tego samego kraju, z tego samego -
podobnego - środowiska... Ludzie z ukraińskiej wsi. Ludzie z
ukraińskiej biedy i bezsensu. I oto teraz, tutaj, widzę właśnie takich
ludzi - takich jak Pali, jak Sandor - niosących deklaracje Krucjaty.
Ludzi wolnych. Wyprostowanych. Zdecydowanych. Więc to jest możliwe!
Serce wielkie nam daj... Uświadamiam sobie, że cały
czas to śpiewam. Nie wiem nawet, po jakiemu. Serce wielkie, mężne w
walce ze złem daj nam, Panie, i pozwól uwierzyć w
niewiarygodne...
Powoli podnoszę aparat i łapię ostatnie ujęcie, ks.
Pawła z uniesionymi dłońmi. Tak, irytują mnie szpalery i emocjonalność
tych scen. Ale... Ale to było ważne. Chyba nawet dla mnie samej...
Wieczorem po kolacji idę na rynek przed ratuszem
(chociaż najchętniej bym się teraz zagrzebała pod kołdrę w gościnnym
pokoju klasztoru Paulinów), gdzie już rozkręca się zabawa. Gdy
przychodzę, właśnie Kasia poleca wszystkim ustawić się w pary
wokół placu. Aha - wiem, co będzie... Badawczo patrzę na
stojącego obok Marka: "Kiedy ostatni raz tańczyłeś poloneza?" - "Na
studniówce..." - "A ja w ósmej klasie... Idziemy?"
Najdziwniejsze jest to, że nikt nie wytłumaczył tym ludziom, na czym
polegają kroki poloneza! Jest tym śmieszniej i fajniej. Humor mi się
stanowczo poprawia.
Po polonezie impreza jeszcze bardziej się rozkręca.
Jakieś typowe pogodno-wieczorne gry, jakieś zabawy grupowe... Braciom
Ukraińcom udaje się wciągnąć do kółka zarówno biskupa,
jak i ks. Piotra, którzy pojawili się na placu niedawno i
skromnie trzymali się w cieniu na uboczu. Bp Leon w swojej czarnej
sutannie i w pelerynie, z uniesionymi do góry ramionami wygląda
jak, z całym szacunkiem, Batman rodem z amerykańskiej
kreskówki... W pewnym momencie wysiada nagłośnienie i cała
elektryka, nad placem zalega ciemność, ale nikt nie przerywa zabawy.
Dziewczyny na estradzie młode są i płuca mają zdrowe, radzą sobie i w
tych warunkach, a tymczasem ks. Paweł z ekipą gorączkowo pracują nad
naprawą sprzętu. W końcu im się udaje, a wtedy na scenie pojawia się...
kapela Batiarów ze Lwowa!
Przedwojenne lwowskie piosenki biesiadne... Pięknie,
tylko... No właśnie, jest jeden problem. Ks. Jarek mówił nam
wcześniej, że osobiście prosił muzykantów, żeby to były piosenki
abstynenckie - ale i tak w pewnym momencie wpada mi w ucho tekst o
browarze. Na szczęście tylko jedno słowo, na szczęście mało kto to
rozumie i na szczęście wszyscy zajęci są zabawą. Jednak kiedy po chwili
człowiek na scenie zapowiada "Hej sokoły", wszyscy z polskiej ekipy
patrzymy na siebie z niepokojem. Wszystkie zwrotki...? Ale co tam.
Ruszamy w kółko i dopiero, kiedy zbliża się wiadoma zwrotka,
czuję, jak obejmujące mnie z obu stron ramiona tężeją w nagłym
napięciu. I w tym momencie ze sceny rozlega się gromkie: "Mleka, mleka,
mleka dajcie...!!!". Wybuchamy radosnym śmiechem i już spokojnie bawimy
się dalej.
Impreza kończy się ok. północy czymś, co
przypomina piłkarski znak pokoju - bp Leon zamienia się z szefem
muzykantów na nakrycia głowy. Uroczo wygląda biskup w
kaszkiecie...
O północy ma się zacząć czuwanie, ale jest
dobrze po północy, a w katedrze cisza, spokój i ani śladu
adoracji. Co więcej, ani śladu któregokolwiek z księży i w
ogóle nikogo z diakonii... Co jest? - zastanawiam się siedząc
spokojnie w przekonaniu, że w końcu któreś z nich tu się pojawi.
I rzeczywiście. Po dłuższym czasie pojawia się Kasia. "Gdzie wyście
byli?" - pytam grzecznie, na co Kasia wybucha radosnym chichotem. Aha -
myślę sobie. Dopiero po chwili wyjaśnia mi, że... - ktoś ich zamknął u
biskupa! Teraz ja zaczynam się trząść ze śmiechu.
29-10-2006, g. 6:30
Kasia chciała iść jeszcze na kawałek adoracji, a ja
się szlachetnie zobowiązałam, że wstanę i zamknę za nią bramę... Ale
budzik dzwoni, a ona się nie rusza, więc ja też naciągam kołdrę na
głowę i śpię dalej. Niedługo jednak. Po jakiejś pół godzinie coś
mi zaczyna przeraźliwie wyć nad lewym uchem... Podrywam głowę z
przerażeniem i półprzytomnie patrzę na Asię, która
właśnie czule tuli do siebie swoją komórkę. Podobno miałam w tym
momencie w oczach żądzę mordu. Ale kto kontroluje swoją mimikę o 7 rano?
Wstajemy o 7:20 - Kasia proponuje, żeby już teraz
się spakować i zabrać wszystkie rzeczy z klasztoru, dzięki temu po
śniadaniu będzie więcej czasu na spacer na zamek. Bo być w Kamieńcu i
zamku nie zobaczyć?! Nie, to nie z nami. Więc pakujemy się szybko i
sprawnie, zamykamy za sobą wszystkie możliwe drzwi i obładowani
tobołami idziemy w stronę katedry. Wrzucamy bagaże do Transita - na
szczęście bagażnik jest otwarty - i idziemy na Mszę.
Mogliśmy się zbierać dowolnie długo, bo Msza znowu
się przesuwa o dobry kwadrans... Tym razem procesja wejścia idzie od
drzwi przez główną nawę - na czele Krzyż Krucjaty...
Kiedy podchodzi do pulpitu dziewczyna, mająca
śpiewać psalm, od miejsca przewodniczenia rozlega się głos biskupa:
"Najpierw przeczytaj refren, żeby wszyscy poznali!". Dziewczyna
posłusznie czyta refren, a wtedy biskup podrywa się z miejsca i
wyskakuje nieco ku środkowi prezbiterium: "Wszyscy powtarzamy!".
Wszyscy powtarzamy, a biskup niestrudzenie: "Jeszcze raz!". Wszyscy
powtarzamy jeszcze raz; biskup stwierdza z satysfakcją: "No, to teraz
już wszyscy znamy!" i zasiada z powrotem na katedrze. Podoba mi się ten
człowiek...!
Dzisiaj Ewangelię do spółki z franciszkaninem
czyta ks. Piotr, a potem biskup, tak jak wczoraj, zmierza w stronę
ambony. Gromowładny - gdy tak stoi wysoko nad ludem, z pastorałem w
ręku, i grzmiącym głosem prawi kazanie. Mówi o Krucjacie.
Mówi o wolności, o ofierze, o dobrowolności decyzji, daje
osobiste świadectwo... Niesamowite. Prawdziwe kazanie pasterza.
W czasie procesji z darami jeszcze kilka osób składa deklaracje.
Po Mszy idziemy na śniadanie i przy stole umawiamy
się co do wyjścia na zamek. Nagle do rozmowy włącza się ks. Piotr: "Co?
Teraz nigdzie nie idziecie, teraz jest spotkanie diakonii!". Po co my
na spotkaniu diakonii...? "Ale..." - próbujemy dyskutować. "Nie
ma żadnego 'ale'! Pójdziecie po spotkaniu!". Autorytet
moderatora... Ok, poddajemy się, ale z mocnym postanowieniem
wyegzekwowania obietnicy po spotkaniu. Mamy obiecany spacer na zamek.
Nie odjedziemy stąd bez tego!
Ale zanim się zacznie spotkanie diakonii, to my
jeszcze zdążymy skoczyć po Żywczyka - stwierdzamy, gdy ksiądz zagania
nas do świetlicy Caritasu. (Drodzy Krucjatowicze, nie gorszcie się,
ukraiński Żywczyk to jabłkowy napój gazowany, absolutnie
niewinny i bardzo dobry!) Trudno, niedziela niedzielą... Wykupujemy też
ostatnie herbatniki - chyba zbyt długo leżały w tym sklepie, bo
wystawiają zęby na ciężką próbę... Na szczęście potraktowane
Żywczykiem dają się przełknąć. Wracamy do świetlicy na spotkanie. I w
sumie nie żałuję! Na zamek i tak pójdziemy, a to spotkanie, to,
co mówią ci ludzie, ich świadectwo z działalności Krucjaty w
ukraińskim środowisku - coś pięknego. Coś po prostu... nie do opisania.
Niech mi teraz ktoś próbuje wciskać kit (jak
mawia ks. Władysław Zązel, proboszcz z Kamesznicy), że Krucjata to
dzieło wyłącznie polskie i poza granicami nie obowiązuje...!
Po spotkaniu - wspólne zdjęcie z biskupem
Leonem i pożegnanie. O nie, nie ma tak lekko! My idziemy na zamek,
pamięta Ksiądz?!
30-10-2006, g. 1:30
Wreszcie
zjeżdżamy z granicy. Tylko 3,5 godziny czekania! Jedziemy w Polskę. Tym
razem omijamy Przemyśl, za to pchamy się na Kraków i
Częstochowę... Na którymś postoju kolejna zmiana konfiguracji,
tym razem mnie wyrzucają na przód. Jest ciasno i niewygodnie...
Ale mój organizm nie zraża się takimi drobnostkami i śpi,
kiwając głową rzucaną po oparciu...
Za kółkiem siedzi Jurek. Od dłuższego czasu
prosi o zmianę, ale nawet nie ma gdzie jej dokonać, bo jedziemy
remontowaną szosą i nie ma możliwości zjazdu na pobocze. W
krótkich przebłyskach świadomości, kiedy się na chwilę wybudzam
z mojego półsnu, widzę, jak Transit tańczy po pasie, i zaczynam
się modlić o możliwość zmiany... Nagle samochód zawadza
podwoziem o przerzucony nad rowem stalowy mostek - jedziemy jeszcze
kilka metrów, po czym stajemy definitywnie. Kapeć... Z trudem
zjeżdżamy na przeciwległy pas - który wbrew pozorom nie jest
wcale zamknięty dla ruchu, więc stoimy najnormalniej w świecie pod prąd
- i panowie zabierają się za zmianę koła. A my - za pilnowanie
zwiewanego z drogi trójkąta... A zimno jest upiornie!
Po prawie półtorej godzinie możemy ruszać
dalej. Teraz już bez większych przygód na Kraków, gdzie
rozstajemy się z Kasią i Stasią, Częstochowę - gdzie opuszcza nas Asia
- i dalej na Piotrków i Łódź. Słoneczko przygrzewa coraz
mocniej, aż nie chce się wierzyć, że jeszcze kilka godzin temu
marzliśmy na kość na szosie pod Bochnią.
Rozkład jazdy ze stacji Łódź Kaliska zeznaje,
że mamy z Agnieszką pociągi w odstępie 10 minut. Żegnamy się z księdzem
i Radkiem... To już koniec pielgrzymki. Ale - może jednocześnie
początek zupełnie czegoś nowego...?
"Pociąg pospieszny ze Zgorzelca do Warszawy Wschodniej"
najpierw odjeżdża z 15-minutowym opóźnieniem z Kaliskiej, potem
stoi pół godziny w Koluszkach, 20 minut w Rogowie, 25 jeszcze
gdzieś tam... Docieram do Warszawy o 18.15, zamiast o 16.50. Idę na
Mszę na Plac Narutowicza i w domu jestem ok. 20.30...
Amen. Wielkie i dziwne są dzieła Twoje, Panie, Boże Wszechmogący...
|
|