Alina: Jako oazowicze i członkowie
Krucjaty Wyzwolenia Człowieka, a także szczęśliwi małżonkowie,
chcielibyśmy podzielić się naszym doświadczeniem. Należy zacząć od
tego, że oboje wychowywaliśmy się w rodzinach, w których nie
było problemu alkoholowego.
Radek: W moim rodzinnym
domu od wielu lat nie podaje się i nie pije alkoholu.
Alina: Ja natomiast
spotykałam się w domu z kulturalnym spożywaniem alkoholu. Doświadczenia
te sprawiły, że wychowałam się w niemalże bezproblemowych warunkach.
Obserwowałam taki model życia, w którym alkohol jest na swoim
miejscu, to znaczy - jest jednym z elementów przeżywania
świątecznego czasu, ale elementem wcale nie najważniejszym.
Mimo tego, że wychowywaliśmy się w takich rodzinach, nie mieliśmy
złudzeń. Kontakty z rówieśnikami, odwiedziny u krewnych
dostarczały aż nadto przykładów do uświadomienia sobie skali
problemu społecznego jakim jest alkoholizm. Nasze dorastanie do
podjęcia zobowiązań Krucjaty dojrzewało w kontekście spotkań z
konkretnymi ludźmi i ich dramatami życiowymi. Świadomość
odpowiedzialności za te osoby była silną motywacją do podjęcia tej
formy postu jaką jest Krucjata. Wtedy były to ponawiane kilkakrotnie
deklaracje kandydackie.
Oddzielnym etapem w naszym życiu były studia podjęte na katolickiej
uczelni. Wydawać by się mogło, że w miejscu takim jak to, nie będzie
problemu z realizacją zobowiązań Krucjaty. Okazało się, że na co dzień
nie jest to takie oczywiste. Radek był już wtedy członkiem Krucjaty, ja
jednak dłużej czekałam z podjęciem tej decyzji. Uważnie przyglądałam
się rzeczywistości w jakiej żyję, ale przede wszystkim modliłam się w
tej intencji. Chciałam, żeby była to świadoma, odpowiedzialna decyzja
dorosłego już człowieka. Swoją deklarację członkowską podpisałam nie na
rekolekcjach, ale we własnym pokoju w akademiku. Na studiach stykałam
się z różnymi sytuacjami - a to składka na koniak dla
wykładowcy, a to wspólny wypad do pubu z grupą czy inne
spotkania towarzyskie. Wszystkie one wymagały samookreślenia i
jednoznacznej postawy.
Radek: Decyzję o
przystąpieniu do Krucjaty podjąłem w 1995 r. Potem przyszedł czas
weryfikacji. Obserwując życie studentów, szczególnie na
stancji, zauważyłem, że siedzenie i dyskutowanie, np. przy grzanym
piwie, jest dla moich kolegów czynnikiem integrującym, w swoisty
sposób "wspólnototwórczym". Nieuczestnicznie w tej
ceremonii od razu stawiało mnie w sytuacji kogoś, kto się izoluje.
Niełatwe było też odnalezienie się w środowisku, z którym
łączyły mnie wspólne poszukiwania intelektualne. Teraz koledzy
już od razu zamawiają dla mnie "sierotkę" w postaci soku owocowego i
jest to najnaturalniejsza rzecz na świecie. W tych warunkach przyszło
mi hartować się w swoich postanowieniach. Trzeba jednak podkreślić, że
najważniejszym sprawdzianem wierności Krucjacie było nasze wesele.
Alina: Moi rodzice na
początku odebrali to trochę jako pewnego rodzaju atak na siebie, jako
oskarżenie o "nieumiarkowanie w piciu". Musiałam im cierpliwie
tłumaczyć, że wybraliśmy swój własny styl życia, że nie jest
naszym zamiarem obrażanie kogokolwiek, że szanuję i doceniam to
wszystko, co wyniosłam z domu i wiele z tych rzeczy chcę wykorzystać w
budowaniu swej własnej rodziny. Tak naprawdę jednak chodziło o to, by
nie powiedziano, że takie pomysły rodzą się ze... skąpstwa. Jednak
ostatecznie nasza decyzja została zaakceptowana i rodzice z wielkim
zaangażowaniem włączyli się w przygotowania. Mój tato tylko
czasem, sam nie wierząc we własne słowa, upewniał się jeszcze: "Na
pewno nie będziemy robić «tradycyjnie»...?" Takie myśli
przychodziły mu do głowy wtedy, kiedy kolejni zapraszani goście ze
zdumieniem wykrzykiwali: "Naprawdę nie będzie NIC, nawet szampana?".
Wielkimi krokami zbliżał się dzień ślubu i wesela. Z całą pewnością nie
zależało nam na tym, żeby weselnych gości nakarmić i, zanudziwszy na
śmierć, odesłać do domów. Dlatego gorliwie zaczęliśmy poszukiwać
osób do prowadzenia przyjęcia weselnego. Dzięki pomocy jednej z
pań z Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła spotkaliśmy pp.
Kołodziejów z Lublina, którzy podjęli się tego zadania.
Odbyliśmy kilka narad, ustaliliśmy szczegóły i mogliśmy już...
niespokojnie oczekiwać na dzień wesela.
Przyznaję, że obawy rosły z każdym dniem. W wyobraźni już widziałam
pustą salę albo znudzone miny gości, obmyślających, jak można elegancko
zniknąć. Przecież większości z nich nie stanowili oazowicze
zaznajomieni z pogodnymi wieczorami. Jak bardzo były to nieuzasadnione
obawy! Nasi wodzireje, na zmianę z dobrą orkiestrą, zabawiali gości z
ogromnym zaangażowaniem. Potrafili włączyć do zabawy i młodzież, co nie
jest trudne, ale i starsze ciocie i babcie, wujków i tzw.
nietańczących. Dzięki nieskomplikowanym krokom każdy miał szansę
włączyć się do wspólnej zabawy, bez względu na to, czy miał
kogoś do pary, czy nie. Prócz tego były śpiewy i konkursy oraz,
nawiązujące do ludowych obrzędów, oczepiny. Dość powiedzieć, że
zabawa trwała jeszcze o 7 rano. W ogromnej mierze jest to zasługa
osób prowadzących, których poczucie humoru, a z drugiej
strony doświadczenie i profesjonalizm, sprawiły, że wesele to jest
wspominane w rodzinie do tej pory. Ciągle jeszcze dochodzą do nas głosy
osób zapewniających, że tak dobrze jeszcze na żadnym przyjęciu
się nie bawiły. Co ciekawe, wieść o tym niekonwencjonalnym weselu
odbiła się szerokim echem w naszej miejscowości.
Jest w nas ogromna radość z tego, że w taki sposób mogliśmy dać
świadectwo naszej przynależności do Krycjaty Wyzwolenia Człowieka, że
mogliśmy zaproponować naszym gościom alternatywną formę zabawy w duchu
Nowej Kultury, nie zniechęcając, ale pozostawiając w ich pamięci obraz
zabawy bezalkoholowej jako czegoś atrakcyjnego.
|
|