Sprawdzianem naszej wierności było wesele! poprzednia strona

Alina i Radek Brzózkowie z Lublina

Alina: Jako oazowicze i członkowie Krucjaty Wyzwolenia Człowieka, a także szczęśliwi małżonkowie, chcielibyśmy podzielić się naszym doświadczeniem. Należy zacząć od tego, że oboje wychowywaliśmy się w rodzinach, w których nie było problemu alkoholowego.
Radek: W moim rodzinnym domu od wielu lat nie podaje się i nie pije alkoholu.
Alina: Ja natomiast spotykałam się w domu z kulturalnym spożywaniem alkoholu. Doświadczenia te sprawiły, że wychowałam się w niemalże bezproblemowych warunkach. Obserwowałam taki model życia, w którym alkohol jest na swoim miejscu, to znaczy - jest jednym z elementów przeżywania świątecznego czasu, ale elementem wcale nie najważniejszym.
Mimo tego, że wychowywaliśmy się w takich rodzinach, nie mieliśmy złudzeń. Kontakty z rówieśnikami, odwiedziny u krewnych dostarczały aż nadto przykładów do uświadomienia sobie skali problemu społecznego jakim jest alkoholizm. Nasze dorastanie do podjęcia zobowiązań Krucjaty dojrzewało w kontekście spotkań z konkretnymi ludźmi i ich dramatami życiowymi. Świadomość odpowiedzialności za te osoby była silną motywacją do podjęcia tej formy postu jaką jest Krucjata. Wtedy były to ponawiane kilkakrotnie deklaracje kandydackie.
Oddzielnym etapem w naszym życiu były studia podjęte na katolickiej uczelni. Wydawać by się mogło, że w miejscu takim jak to, nie będzie problemu z realizacją zobowiązań Krucjaty. Okazało się, że na co dzień nie jest to takie oczywiste. Radek był już wtedy członkiem Krucjaty, ja jednak dłużej czekałam z podjęciem tej decyzji. Uważnie przyglądałam się rzeczywistości w jakiej żyję, ale przede wszystkim modliłam się w tej intencji. Chciałam, żeby była to świadoma, odpowiedzialna decyzja dorosłego już człowieka. Swoją deklarację członkowską podpisałam nie na rekolekcjach, ale we własnym pokoju w akademiku. Na studiach stykałam się z różnymi sytuacjami - a to składka na koniak dla wykładowcy, a to wspólny wypad do pubu z grupą czy inne spotkania towarzyskie. Wszystkie one wymagały samookreślenia i jednoznacznej postawy.
Radek: Decyzję o przystąpieniu do Krucjaty podjąłem w 1995 r. Potem przyszedł czas weryfikacji. Obserwując życie studentów, szczególnie na stancji, zauważyłem, że siedzenie i dyskutowanie, np. przy grzanym piwie, jest dla moich kolegów czynnikiem integrującym, w swoisty sposób "wspólnototwórczym". Nieuczestnicznie w tej ceremonii od razu stawiało mnie w sytuacji kogoś, kto się izoluje. Niełatwe było też odnalezienie się w środowisku, z którym łączyły mnie wspólne poszukiwania intelektualne. Teraz koledzy już od razu zamawiają dla mnie "sierotkę" w postaci soku owocowego i jest to najnaturalniejsza rzecz na świecie. W tych warunkach przyszło mi hartować się w swoich postanowieniach. Trzeba jednak podkreślić, że najważniejszym sprawdzianem wierności Krucjacie było nasze wesele.
Alina: Moi rodzice na początku odebrali to trochę jako pewnego rodzaju atak na siebie, jako oskarżenie o "nieumiarkowanie w piciu". Musiałam im cierpliwie tłumaczyć, że wybraliśmy swój własny styl życia, że nie jest naszym zamiarem obrażanie kogokolwiek, że szanuję i doceniam to wszystko, co wyniosłam z domu i wiele z tych rzeczy chcę wykorzystać w budowaniu swej własnej rodziny. Tak naprawdę jednak chodziło o to, by nie powiedziano, że takie pomysły rodzą się ze... skąpstwa. Jednak ostatecznie nasza decyzja została zaakceptowana i rodzice z wielkim zaangażowaniem włączyli się w przygotowania. Mój tato tylko czasem, sam nie wierząc we własne słowa, upewniał się jeszcze: "Na pewno nie będziemy robić «tradycyjnie»...?" Takie myśli przychodziły mu do głowy wtedy, kiedy kolejni zapraszani goście ze zdumieniem wykrzykiwali: "Naprawdę nie będzie NIC, nawet szampana?".
Wielkimi krokami zbliżał się dzień ślubu i wesela. Z całą pewnością nie zależało nam na tym, żeby weselnych gości nakarmić i, zanudziwszy na śmierć, odesłać do domów. Dlatego gorliwie zaczęliśmy poszukiwać osób do prowadzenia przyjęcia weselnego. Dzięki pomocy jednej z pań z Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła spotkaliśmy pp. Kołodziejów z Lublina, którzy podjęli się tego zadania. Odbyliśmy kilka narad, ustaliliśmy szczegóły i mogliśmy już... niespokojnie oczekiwać na dzień wesela.
Przyznaję, że obawy rosły z każdym dniem. W wyobraźni już widziałam pustą salę albo znudzone miny gości, obmyślających, jak można elegancko zniknąć. Przecież większości  z nich nie stanowili oazowicze zaznajomieni z pogodnymi wieczorami. Jak bardzo były to nieuzasadnione obawy! Nasi wodzireje, na zmianę z dobrą orkiestrą, zabawiali gości z ogromnym zaangażowaniem. Potrafili włączyć do zabawy i młodzież, co nie jest trudne, ale i starsze ciocie i babcie, wujków i tzw. nietańczących. Dzięki nieskomplikowanym krokom każdy miał szansę włączyć się do wspólnej zabawy, bez względu na to, czy miał kogoś do pary, czy nie. Prócz tego były śpiewy i konkursy oraz, nawiązujące do ludowych obrzędów, oczepiny. Dość powiedzieć, że zabawa trwała jeszcze o 7 rano. W ogromnej mierze jest to zasługa osób prowadzących, których poczucie humoru, a z drugiej strony doświadczenie i profesjonalizm, sprawiły, że wesele to jest wspominane w rodzinie do tej pory. Ciągle jeszcze dochodzą do nas głosy osób zapewniających, że tak dobrze jeszcze na żadnym przyjęciu się nie bawiły. Co ciekawe, wieść o tym niekonwencjonalnym weselu odbiła się szerokim echem w naszej miejscowości.
Jest w nas ogromna radość z tego, że w taki sposób mogliśmy dać świadectwo naszej przynależności do Krycjaty Wyzwolenia Człowieka, że mogliśmy zaproponować naszym gościom alternatywną formę zabawy w duchu Nowej Kultury, nie zniechęcając, ale pozostawiając w ich pamięci obraz zabawy bezalkoholowej jako czegoś atrakcyjnego.

Eleuteria nr 61, styczeń - marzec 2005

początek strony