Rodzice, marketing, wpływy kulturowe poprzednia strona

Krzysztof Wojcieszek

Czy i jak rodzice powinni uczyć swoje dzieci kontaktowania się z substancjami psychoaktywnymi? Odpowiedź na to pytanie należałoby zacząć od analizy jego struktury. Uważam, że jest to tzw. pytanie sugerujące, które stawia przeciwnika "rodzicielskiej nauki kontaktu z substancjami" na straconej pozycji, gdyż, jeśli powie "nie", to zaprezentuje się jako swoisty przeciwnik roli rodziców jako pierwszych wychowawców. Zamiast tego można postawić inne, pozornie równoważne: "Co powinni robić rodzice w kwestii stosunku swoich dzieci do substancji psychoaktywnych, a czego unikać?".

Więź z rodzicami jako czynnik chroniący

W literaturze przedmiotu można znaleźć obfitość obserwacji wskazujących na kluczową rolę rodziców i więzi z nimi w ochronie dzieci i młodzieży przed problemami alkoholowymi (i pozostałymi również). Okazuje się, że jeżeli dziecko pozostaje w silnej więzi z przynajmniej z jednym z rodziców, to prawdopodobieństwo kłopotów z używaniem substancji istotnie maleje. Czynnik ten siłą i trwałością swojego wpływu zdaje się przewyższać wszystkie pozostałe. Ponadto okazuje się, że ważna jest nie tylko obustronna więź dziecko - rodzic, ale również więź pomiędzy rodzicami. Jej brak, rozpad rodziny, a nawet sam tylko długotrwały konflikt pomiędzy rodzicami uważany jest - w oparciu o systematyczne badania - za ważny czynnik ryzyka problemów z substancjami.

Wskazuje się też na styl wychowania, uważając, że zarówno styl zbyt liberalny, jak zbyt autokratyczny stanowi istotne zagrożenie. Za najkorzystniejszy uznaje się styl odpowiednio elastyczny, ale bogaty w jasne, czytelne reguły i uzasadnione wymagania, z wyraźnym podziałem ról w rodzinie, który daje poczucie bezpieczeństwa poprzez świadomość granic i jednoznaczną ocenę zachowań.

Do tego katalogu dodaje się takie ważne cechy zachowania rodziców, jak na przykład ocena picia, palenia czy brania narkotyków. Okazuje się, że nawet bezsłowna ocena pozytywna, a tym bardziej aprobata korzystania z używek wyrażana w różnych sytuacjach życiowych, na przykład w chwilach relaksu czy w żartach, stanowi zbadany czynnik ryzyka zwiększający prawdopodobieństwo kłopotów dziecka.

Jednym z najistotniejszych elementów wpływu rodziców są ich własne zachowania wobec substancji psychoaktywnych. Okazuje się, że najsilniejszy pozytywny wpływ mają postawy jednoznaczne, zwłaszcza abstynencja rodziców - szczególnie, jeśli jest konstruktywna, "niekompulsywna" i oparta na świadomej decyzji. Nawet umiarkowane używanie przez rodziców substancji stanowi dla młodego człowieka ważną przesłankę do znacznie większego picia czy palenia. Najgorzej jest, gdy rodzice dużo piją, palą i biorą narkotyki czy leki. Prawdopodobieństwo uzależnienia się ich dzieci jest według szacunków czterokrotnie wyższe, niż dzieci z rodzin bez takiego problemu.

Wszystkie te elementy można nazwać bezpośrednimi, ale są też pośrednie czynniki, zarówno ryzyka, jak i chroniące. Przykładem może być stosunek dziecka do nauki, który jeśli jest pozytywny, stanowi istotny czynnik chroniący. Jeśli zaś dziecko uczy się źle, a co gorsza ma fatalistyczne przekonania o swoich szansach życiowych i o ich związku z wynikami w nauce, stopień jego zagrożenia rozwojem problemów z substancjami rośnie. Rodzice poprzez kreowanie odpowiednich postaw wobec pracy czy nauki mogą silnie modyfikować ten czynnik.

Podobnie jest ze stosunkiem do praktyk religijnych. To rodzice jako pierwsi kształtują nastawienie dziecka do wiary, zaangażowanie religijne zaś wymienia się wśród czynników jednoznacznie chroniących. Przykłady można by mnożyć.

W sumie wpływ rodziców - i szerzej, rodziny - wydaje się kluczowy i zasadniczy. Mogą oni wyraźnie i w sposób pewny wpływać pozytywnie i chroniąco na swoje dzieci. Co więcej - powinni otrzymywać stosowną pomoc w postaci informacji i wspierania nauki nowych umiejętności, jak to się dzieje podczas treningów umiejętności wychowawczych i w "szkołach dla rodziców".

Ten czynnik profilaktyczny, który uważam za zasadniczy, powinien w znacznie większym stopniu być obecny w pracy systemu oświaty, zdrowia i pomocy społecznej, bowiem stosunkowo często występują tu bardzo poważne deficyty. Pomijam oczywiście sprawę rodzin dysfunkcyjnych, alkoholowych czy dotkniętych przemocą w rodzinie - deficyty dotyczą też tzw. normalnych rodzin. Wraz z rosnącą presją konsumpcyjną wzrasta odległość emocjonalna zapracowanych rodziców od dzieci, mniej jest okazji do pozytywnych przekazów kulturowych, pokolenia są bardziej izolowane. Słabną więzi, również za sprawą bezrobocia, lęku o pracę czy o zachowanie elementarnych standardów poziomu życia.

Ekspansja czynników aktywnych w postaci agresywnego marketingu czy też kreowania dla celów komercyjnych wzorców zachowań młodego pokolenia jeszcze bardziej tę więź osłabia. Mają na to wpływ zmiany stylu życia w postaci rosnącej roli mediów angażujących czas dzieci i rodziców - czas, który mógłby służyć rozwojowi więzi.

Wobec tak jednoznacznej roli "czynnika rodzicielskiego" i tak widocznych deficytów, za najbardziej podstawowe działanie należy uznać odtworzenie pozytywnego wpływu rodziców. Póki się z tym nie uporamy, forsowanie jakichś rozwiązań cząstkowych w postaci skupiania uwagi na "nauce kontaktu z substancjami" i zachęcania do tego rodziców uważam za zdecydowanie nietrafne i bardzo szkodliwe.

Pokusiłbym się nawet o przypuszczenie - niesprawdzone, choć prawdopodobne - że wielu rodziców, mających istotne "zaległości" w kontaktach z dziećmi, przyjęłoby taką taktykę dość chętnie jako swoiste alibi: czas wspólnie spędzony przy kuflu miałby zastępować usuwanie zaniedbań. Mechanizm taki występuje w rodzinach dysfunkcyjnych (przeciwko niemu jest skierowany słynny paragraf kodeksu karnego o rozpijaniu nieletnich) i wydaje się prawdopodobny w rodzinach normalnych w sytuacji deficytu więzi. Podobne zachowania charakteryzują też niedojrzałych nauczycieli, chcących wkupić się w łaski uczniów w ramach kumplowskiego stylu wychowania. Braki umiejętności wychowawczych bywają w ten sposób maskowane postawą przyzwalającą. Przyznam, że takie sytuacje, wcale nierzadkie zwłaszcza w okolicznościach wakacyjnych, kojarzą mi się z opisanym już w XVII wieku przez Jędrzeja Kitowicza usypianiem chłopskich niemowląt mocną okowitą, aby były zdrowsze i nie przeszkadzały matce w pracy na roli. Zachowania takie budzą mój gwałtowny sprzeciw.

Czy mają co przekazywać?

Można w tym miejscu zapytać o bardzo podstawową kwestię: jeśli rodzice mieliby czegoś uczyć swoje dzieci w sprawach substancji, to musieliby sami coś na ten temat wiedzieć i stosować. Tymczasem poziom wiedzy w tej dziedzinie jest mizerny, a umiejętności żałosne. W trakcie pracy z grupami dorosłych w ramach programu "Korekta", stosowanego w polskiej armii, często mam okazję sprawdzać, jak dalece nieznane są dorosłym Polakom wszelkie reguły "rozsądnego picia" i jak bardzo odbiega od nich praktyka ich kontaktu z substancjami psychoaktywnymi. Wypadałoby, zatem uzupełnić i ten deficyt zaczynając od dorosłych, inaczej otrzymamy efekt typu "uczył Marcin Marcina". Reguły stosowane w kontakcie z substancjami w życiu większości Polaków przyjmują postać zwykłych ograniczeń ilościowych opartych o subiektywne doznania i zazwyczaj niemiarodajnych. Tak jest w sprawach picia, a w sprawach tytoniu? Około 5-6 milionów Polaków to osoby poważnie uzależnione od nikotyny. Bez rzucenia palenia trudno im będzie prowadzić jakąś pedagogikę w tej sprawie wobec swoich dzieci.

Ciekawe jest rozważenie znanych przykładów z kręgu kultur, które poradziły sobie z problemem uczenia kontaktu z substancjami psychoaktywnymi. Za taką kulturę słusznie uważa się ortodoksyjną kulturę żydowską. W jej kręgu istniała praktyka wdrażania młodego człowieka do kontaktu z alkoholem (wykluczając inne używki) w taki sposób, aby zmniejszyć do minimum ryzyko wystąpienia problemów. W dużym stopniu udawało się to, pomimo inicjacji wcześniejszej niż nasze obecne 18 lat. Mogłoby się wydawać, że mechanizm ten - weryfikowany dosłownie przez tysiąclecia - będzie działał i w naszej epoce. Tymczasem badacze izraelscy obserwują, jak stopniowo niszczeją tradycyjne postawy i wzorce pod wpływem rozmaitych czynników kulturowych, takich jak rozluźnienie więzi z rodzicami i tradycją, wpływ kultury masowej, amerykanizacja i laicyzacja. Okazuje się, że reguła "żydowskiej tajemnicy picia" sprawdza się pod warunkiem obecności innych czynników, na przykład silnej wiary religijnej i więzi społecznej. Ich brak czyni bezużytecznymi procedury treningu kontaktu z alkoholem.

Podobne procesy zachodzą w kręgu zamieszkujących Izrael kultur muzułmańskich czy druzyjskich. W badaniach tych widać, jak dalece wpływ rodziców bywa zdominowany przez wpływ marketingu, co natychmiast wskazuje na priorytety w innym miejscu niż "uczenie kontaktu z substancjami" - w miejscu podstawowego wpływu wychowawczego, który jest wyraźnie zagrożony.

Pora na konkluzję: proponowanie rodzicom strategii "uczenia kontaktu z substancjami" w postaci dosłownego "trenowania" pod ich okiem (albo przy współudziale czy aprobacie) uważam za propozycję przedwczesną, wręcz szkodliwą. Warto jednak zadać jeszcze jedno pytanie: co z rodzicami, którzy wyraźnie spełniają warunki? Mają silną więź między sobą i z dziećmi, swoim wpływem redukują czynniki ryzyka i wzmacniają czynniki chroniące. Sami umieją świetnie radzić sobie z substancjami, eliminując wszelkie picie problemowe. Nie palą i nie ćpają. Modlą się i trenują grę w tenisa. Chodzą do teatru, również z dziećmi. Mają rozwinięte umiejętności wychowawcze i opanowane tajniki reguł kulturowych. W końcu mają zatrudnienie i zasoby materialne, które nie zmuszają ich do nadmiaru pracy. Czy i oni powinni wstrzymać się ze "szkoleniem praktycznym" swoich dzieci? Otóż twierdzę, że tak, przynajmniej w aktualnych warunkach polskich. Mamy bowiem do czynienia z sytuacją, gdy rodzice nie są sami. Obok nich, a nawet przeciw nim występuje silny czynnik marketingowy i kulturowy. Badania mokotowskie prowadzone w latach dziewięćdziesiątych XX w. wskazują na rolę "tego trzeciego" między dziećmi a rodzicami.

I jeszcze jedna sprawa, która dla mnie jako dla biologa molekularnego jest oczywista: otóż nie dysponujemy wiarygodnymi i tanimi sposobami identyfikowania osób podatnych na uzależnienie ze względów genetycznych. Zatem rodzice, którzy ułatwialiby swojemu dziecku kontakt z alkoholem, ponoszą pewne ryzyko związane z istnieniem różnic indywidualnych w reakcji na substancje psychoaktywne. Różnice te nie dają się wykryć domowymi sposobami, co oznacza realne ryzyko współudziału w ewentualnym rozwoju problemu alkoholowego u dziecka.

Co w takim razie zalecać rodzicom?

Sądzę, że warto szukać takiej formuły, która nie opierałaby się na "ćwiczeniu" umiejętności za przyzwoleniem rodzica. Może ona nawet zawierać pewne uczciwie podane argumenty za rozważnym używaniem substancji (raczej mowa o alkoholu, bo pozostałe są jeszcze bardziej wątpliwe), jeżeli odzwierciedla to autentyczne przekonanie rodzica. Ale nie mamy jeszcze takiej formuły czy takiego programu i to jest zasadniczy kłopot, skazujący rodziców na eksperymenty pedagogiczne obarczone ryzykiem.

Pozostaje pytanie bardzo zasadne: czy możliwe jest kształtowanie umiejętności chroniących przed używaniem substancji psychoaktywnych bez treningu? Pozornie odpowiedź jest przecząca. Czy jednak wiemy, co tak naprawdę chcemy "trenować"? Jakie umiejętności i na jakiej wiedzy oraz postawach oparte? Bo przecież trening może dotyczyć tylko umiejętności "pozytywnych" (na przykład jazda na nartach), a nie tego, czego kontrola opiera się na powściągu. Przecież wszystkie znane mi reguły rozsądnego kontaktu z substancjami opierają się na modelu powstrzymywania się, umiaru, a więc na umiejętnościach raczej nierobienia czegoś niż robienia. A te umiejętności (nazwijmy je na przykład "dyspozycjami chroniącymi") kształtuje się łatwiej na gruncie sytuacji codziennych, takich jak na przykład oddalanie nagrody czy przyjemności, próba "trzech piór" itp.

Znakomicie sprawdza się tu harcerstwo, które - poprzez pośrednie oddziaływanie i formowanie charakteru wychowanka - kształtuje ludzi w dorosłym życiu rzeczywiście umiarkowanym. To można śmiało zalecić rodzicom, opracowując przedtem na ich rzecz odpowiedni pakiet propozycji jako specyficzny trening umiejętności wychowawczych. Sądzę, że taka formuła jest możliwa, ale wymaga od nas solidnej pracy, bo na razie jej nie mamy.

Przedruk ze "Świat Problemów" nr 12 (2001), s. 10-14.

Eleuteria nr 51, lipiec - wrzesień 2002

początek strony